Zachłysnęłam się radością, ale się też nią prawie udławiłam dziś.
Obudziłam się przeziębiona więc zostałam w domu. Pojechałam dopiero na obiad do rodziców na 18.00... No i Ono postanowiło spytać tatę czy rzeczywiście trzeba tyle pracować na studiach doktoranckich. Tata odparł, że tak - a ja posmutniałam w 3 sekundy (aż mama się zmartwiła).
W samochodzie Ono "wytłumaczyło" mi dlaczego pytało. Otóż bało się, że przegnie w drugą stronę i za dużo czasu poświęci Nam przez co utraci praca.
Zapytałam dlaczego się więc dziwi, że mnie jest smutno? A Ono, że przecież wytłumaczyło mi dlaczego pytało więc wszystko jest jasne.
A ja się zastanawiam nad tym czy skoro w ogóle nie ma Go dla mnie to czy takie zachowanie jest adekwatne do zaistniałej sytuacji... Nie ma Go w ogóle, a On się zastanawia czy nie poświęca za dużo czasu nam. Jak można być tak ślepym na wszystko dookoła?
Mam dość, już wolę jak nic się nie poprawia bo po poprawie upadek jest jeszcze bardziej przykry. Ja na prawdę nie mam pomysłu - mam w sobie mnóstwo złości, żalu. Nie ufam Mu, nie wierzę, że coś się zmieni - jak mam wierzyć jak widzę co się dzieje. |